Modelarstwo to dla jednych zastępstwo, namiastka lub kontynuacja życiowych pasji, dla innych pasja sama w sobie, możliwość odtwarzania realnego świata lub kreowania innych światów w skali dla której przestrzeń na półce lub w gablocie niejednokrotnie jest całym kosmosem…
Tak też było i w moim przypadku. Swój pierwszy model dostałem bodaj w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Był to nieszczęsny „MiG-15” z ZTS Plastyk – potworek, który z trudem usiłował odtwarzać charakterystyczną sylwetkę Lima-2, wykonany z przeraźliwie zielonego plastiku kojarzącego się z mydelniczką lub innym przyborem toaletowym. W zestawie był jeszcze klej, który nie bardzo dawał radę ze sklejaniem poszczególnych części, za to świetnie niszczył gładkie powierzchnie modeli i stołu na którym pracowałem. Do pomalowania tej „zabawki politechnicznej” producent dodawał do zestawu sławną „srebrzankę” – znana również z modeli dderowskiego Plasticardu – która głównie nadawała się do malowania żeliwnych kaloryferów, natomiast model świetnie… trawiła i rozpuszczała. Tak, takie wtedy mieliśmy czasy i zaopatrzenie, dystrybucją modeli zajmowały się kioski RUCH-u, Centralny Dom Dziecka (obecny Smyk) i Składnica Modelarska. Pomimo tych przeciwności losu udało mi się jakoś poskładać MiG-a, pomalować i … przerzucić się na modelarstwo kartonowe, znów mając do dyspozycji „tylko i aż” Małego Modelarza, którego zdobycie, o ile nie miało się „teczki” w kiosku graniczyło z cudem.
Mijały lata, poprawiła się sieć dostaw, na polskim rynku zaczęły się pojawiać model zza naszej południowej i wschodniej granicy, przez Żelazna Kurtynę przedzierały się kolejne firmy „z drugiego obszaru płatniczego”… nadal jednak nie było miejsca, w którym można byłoby kupić model i „wszystko, co potrzeba do jego zrobienia”, no może poza pewnym sklepem na Siennej, gdzie pod sufitem dumnie prezentował się model RC sławnego PZL P.11c. Dla mnie było to „modelarskie niebo” – wszystko co potrzebne i można kupić dostępne w jednym miejscu i na dodatek jeszcze prowadzący ten raj ludzie wiedza czym handlują! Później już było tylko łatwiej, sklepy dla modelarzy kiełkowały jak zboże na wiosnę, tylko że trzeba było płacić za ich asortyment „jak za zboże”.
W końcu przyszedł ten czas, gdy życie zmusiło mnie, aby „schodami na strych odeszli z plastiku żołnierze”, a ja zacząłem z kocią zręcznością latać po miejscach, gdzie spotkać można było oryginały tego, co w kartonach i pudłach powędrowało na strych. Jednak bardzo szybko okazało się że z modelarstwa się nie wyrasta, lub – jak wola inni – modelarstwo to nieuleczalna choroba duszy, przybywało więc pochowanych w szafach i na pólkach za książkami pudeł z modelami „na potem”.
Znów minęło kilkadziesiąt lat „zaokrągliły się marzenia, wyjałowiał step lecz ciągle marzy o modelach ten samotny łeb” – innymi słowy wraz z większą ilością czasu wolnego i mniejsza ilością obowiązków pojawiły się sprzyjające okoliczności na „pełnoskalowy” powrót do dawnej pasji. Zaproponowano mi prace w miejscu, w którym rozumieją modelarzy i są gotowi im nieba przychylić. Na początku oferta była bardzo skromna, bo obejmująca jak w początkach mojej pasji produkty zaledwie kilku uznanych marek. Jednak już po krótkim czasie asortyment zaczął się gwałtownie rozszerzać, miedzy innymi za sprawa wrodzonego instynktu łowieckiego pewnego Latającego Kota…